Okulturze

Opinie, komentarze, fakty

Creed II

brak komentarzy

Nie zabija się kury, która znosi złote jaja. Doskonale zdają sobie z tego sprawę producenci filmowi, którzy w ciągu ostatnich paru lat wypuszczają masowo nowe wersje starych klasyków. Tylko w ostatnim czasie oglądać mogliśmy w salach kinowych remaki oraz kontynuacje takich kultowych tytułów, jak Suspiria czy Halloween. Czas na kolejne dzieło, tym razem zdecydowanie bliższe mojemu sercu, czyli spin-off serii Rocky o nazwie Creed, będącej już drugą częścią cyklu.

Gdy w 1976 roku do kin wychodziła pierwsza część Rocky’ego, Sylvester Stallone był praktycznie nieznany w środowisku filmowym. Pomimo wielkich ambicji, jakie przejawiał początkujący aktor, początki nie były dla niego łaskawe. Reżyserzy nie chcieli angażować go do swoich filmów, ze względu na paraliż prawej części twarzy, uniemożliwiającej mu wykonywanie prawidłowej mimiki wymaganej w tym zawodzie. Napisał więc własny scenariusz do autorskiej historii boksera, który dostaje szanse od losu na poprawienie swojego życia i osiągnięcie sukcesu; główną rolę miał zagrać on sam. Ostatecznie film zrealizowała wytwórnia United Artist, za niewielki jak na hollywoodzkie standardy budżet 960 tyś dolarów. Historia boksera, który pokonuje własne słabości i zyskuje miłość, szacunek oraz uznanie podbiła serca widzów na całym świecie. Obraz został nagrodzony trzema Oscarami i otworzył Sylvestrowi Stallone drogę do świetlanej kinowej kariery.

Od tamtego czasu upłynęło ponad 40 lat, a Stallone stał się jedną z ikon światowej kinematografii. Rozkochał w sobie publiczność, choć krytycy często byli do niego wrogo nastawieni. Jest znany jako rekordzista Złotych Malin – nagród przyznawanych corocznie, za najgorsze produkcje filmowe, w podobnych kategoriach, co Oscary. Nie zrażało go to do kontynuowania najbardziej kultowych filmów, w jakich wystąpił, czyli przede wszystkim Rambo oraz Rocky. Ten pierwszy doczekał się trzech kontynuacji, a w produkcji przygotowywana jest właśnie czwarta. Co do historii boksera o gołębim sercu, liczy ona łącznie sześć części oraz wydany w 2015 roku spin-off Creed, opowiadający historię Adonisa Creeda, syna zmarłego Apolla, który był przeciwnikiem Rocky’ego w pierwszej i drugiej odsłonie serii. Mimo, iż mogłoby się wydawać, że taki projekt skazany jest na porażkę, to finalnie dostaliśmy film lekki, nieco nostalgiczny, w którym szczególnie starsi fani sagi odnaleźli się doskonale. Jak zatem wypada kontynuacja historii o Adonisie i jego drodze na szczyt?

Zatwardziali fani z pewnością ostrzyli sobie zęby na ten film, szczególnie, gdy Creed do internetu trafiła informacja, że w nowej odsłonie zobaczymy Dolpha Lundgrena, który jeszcze raz wcieli się w postać Ivana Drago. Oczekiwania z pewnością były wielkie, choć efekt pozostawia wiele do życzenia. Ale od początku – Adonisowi ostatecznie udaje się zostać mistrzem świata w boksie. Ponadto oświadcza się swojej dziewczynie Biance, która zachodzi w ciążę. Rocky w tym czasie próbuje nieskutecznie odnowić kontakt ze swoim synem. Fabuła nabiera tempa, gdy syn Ivana Drago  rzuca tytułowemu bohaterowi wyzwanie, by zmierzył się z nim na ringu Creed. Po pierwotnych wątpliwościach, postanawia stawić czoło konkurentowi oraz lękom związanym ze śmiercią swojego ojca.

W ocenie należy zaznaczyć już na samym początku, że Creed obraz nie przekazuje nam żadnych nowych Creed emocji, jakich nie otrzymaliśmy już wcześniej. Jest to kolejna historia o pokonywaniu własnych słabości i wpływie relacji międzyludzkich Creed na człowieka. Samo przesłanie jest odpowiednie, natomiast podane w tak wtórnej formie staje się Creed męczące. Postacie pokonują pewną drogę i dochodzą do pewnych refleksji, ale jest to przewidywalne i w konsekwencji mało emocjonujące. Motywacje bohaterów są czasami za słabo zarysowane, przez co ciężko nam zrozumieć niektóre z podejmowanych przez nich decyzji. Humor, który w poprzednim filmie wypadł zadziwiająco dobrze i naturalnie, tutaj wydaje się wymuszony i nieszczery. Co zatem przemawia za tym, by film jednak obejrzeć? Przede wszystkim jest to kolejna odsłona, w której dowiadujemy się odrobinę więcej na temat samych postaci, ich przeszłości oraz dylematów. Sceny treningów oraz walk wypadają dobrze, choć daleko im do poziomu epickości, jakie prezentują pierwsze odsłony sagi. Gra aktorska jest prawidłowa i niewiele więcej można o niej powiedzieć. Myślę, że to kwestia scenariusza, który żadnej z postaci nie pozwolił się satysfakcjonująco rozwinąć. Muzyka wpasowuje się w film, choć sama mało wnosi do odbioru obrazu przez widza. W całej reszcie kwestii jest podobnie – za mało odważnie, zbyt szablonowo, płytko i schematycznie.

Creed 2 to dziwny film.  Wydaje się zupełnie niepotrzebny, ze względu na historię, która jest przedłużana, ale nic nowego czy fascynującego już się w niej nie dzieje. Dostajemy oklepane schematy i przeciętny warsztatowo film. Fakt, że na ekranie widzimy postacie znane z czwartej odsłony sagi też nie pomaga, bo nie mają wystarczająco pola, by zaprezentować nam coś świeżego. Wymowne jest to, że najbardziej emocjonujące chwile filmu, to te, w których słyszymy nieśmiertelne tematy muzyczne z pierwszej części Rocky’ego, czyli „Gonna Fly Now” oraz „Going to Distance”. W końcówce filmu Adonis idzie na grób swojego ojca – może tam powinniśmy zostawić bokserską sagę?

PIOTR SZWARC

creed

Kapitan Marvel

brak komentarzy

Częstokroć w opiniach recenzentów pobrzmiewa nadzieja, że film, który mają obejrzeć będzie rewolucyjny, nowatorski lub innowacyjny. I to niezależnie od tego, czy to nowe dzieło uznanego twórcy, debiut obiecującego reżysera czy siódma część sagi o wyścigach samochodowych. W niektórych przypadkach jest po prostu zbyt dużo sceptycznych przesłanek, by sądzić, że seans zakończy się filmowym oświeceniem. „Kapitan Marvel”

Może zdystansowanie się od nowego super-bohaterskiego filmu wynika z tego, że nie jestem wielkim fanem konwencji, w jakiej robione są produkcje Marvela? Nie dociera do mnie humor z „Deadpoola”, nie czułem napięcia oglądając pierwszych „Avengersów”, a „Iron Man” swego czasu wynudził mnie na śmierć. Kapitan Marvel Tutaj zaznaczę, że nie oglądałem wszystkich filmów z tego uniwersum, więc jeśli czegoś nie rozumiałem to zwracałem się z pytaniami w stronę lepiej poinformowanych znajomych. Kapitan Marvel  Jakiś czas potem ogólny szał na punkcie „Avengers: Infinity War” zmusił mnie, by wybrać się do kina Kapitan Marvel i dać jeszcze jedną szansę takiej odmianie kina. Poskutkowało, bo film był bardzo dobry, a losy bohaterów nareszcie angażujące i dramatyczne. Nie straciłem w pełni mojego zdystansowania, Kapitan Marvel ale zostałem przekonany, że takie produkcje da się lubić. Nie pozostało mi nic innego, jak poczekać na kolejny film z marvelowskiej stajni.

Od razu mogę napisać, że z seansu wyszedłem zadowolony. Rozwój fabularny był oczywiście przewidywalny i do bólu wtórny, ale wiedziałem, na co się piszę. Efekty specjalne jak zawsze spełniły swoje zadanie z nawiązką, chociaż to raczej standardy tej wytwórni i nikt nie powinien poczuć się zaskoczony. Protagonistka została ciekawie i dobrze przedstawiona, za co głównie należy podziękować odtwórczyni tej roli Brie Larson, która nie szarżowała, ale zrobiła wystarczająco dużo, by uwiarygodnić swoją postać. Pod tym kątem korzystnie wypada na pewno Samuel L.Jackson, który grając młodego Nicka Fury wydaje się czerpać z tego olbrzymią satysfakcję. Słabo natomiast wypada  główny antagonista, którego motywacje są nieprzekonujące, a zarys psychologiczny tak banalny, że mógłby równie dobrze stać przez cały czas trwania filmu z boku, kręcić wąsem i diabolicznie podśmiechiwać się pod nosem. To jednak nie mogło przekreślić skądinąd udanej produkcji, której kolejnym jasnym punktem jest humor. Jest on typowy dla marvelowskich produkcji, ale fakt, że mogłem się parę razy szczerze uśmiechnąć i zaśmiać podczas seansu świadczy o tym, że ta formuła działa i nie ma potrzeby jej zmieniać.

Miałem również nadzieję, że nie uświadczę w filmie niepotrzebnej politycznej agitacji. To coś, czego obawiało się wielu fanów Marvela, którzy bardziej od szantażu emocjonalnego, chcieli po prostu zobaczyć dalsze historie z ukochanego uniwersum. Tu na szczęście tak nie jest i główna bohaterka jest dla nas interesująca, ponieważ jest ciekawie napisana i dobrze zagrana (uczcie się Gwiezdne Wojny!). Miejmy nadzieję, że następne produkcje tej wytwórni pójdą podobną ścieżką.

Po dzisiejszym seansie moje spojrzenie na kino się nie zmieniło. Zafundowałem sobie trochę dobrego, rozrywkowego kina, przy którym dobrze się chrupie popcorn. Lekkość filmu sprawia, że łatwo się przy nim dobrze bawić i zapomnieć na chwilę o bieżących sprawach. Po wyjściu z sali kinowej miałem pozytywne przeświadczenie, że dostałem to, za co zapłaciłem. Jeśli macie chwilę czasu i chcecie się zrelaksować to może być to seans dla Was.

Piotr SZWARC

kapitan marvel

Lords of Chaos

brak komentarzy

Wiele jest filmów, w których występują tak dramatyczne wątki jak zdrada, morderstwo, wandalizm i samobójstwo. Mało jest jednak takich, które muszą łączyć to z artystycznymi ambicjami swoich bohaterów. Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy, że wydarzenia miały miejsce naprawdę, wówczas możemy mówić już tylko o jednym tytule – „Lords of Chaos”.

„Lords of Chaos” w reżyserii Jonasa Åkerlunda był poprzedzony książką, o takim samym tytule. Zanim przejdziemy do dalszej części recenzji warto się pochylić nad jej treścią, ponieważ nadaje ona inne spojrzenie w odbiorze filmu. Książka Michaela Moynihana i Didrika Søderlinda okazała się komercyjnym sukcesem, choć sami uczestnicy norweskiej sceny black metalowej odnosili się do niej niechętnie. Wskazywali na to, że jest ona pełna przekłamań i insynuacji. Niektóre z wątków zostały dodane jedynie dla większej sensacyjnej atrakcyjności w oczach odbiorców. Skoro więc materiałem źródłowym dla filmu była książka, której treść mija się z wydarzeniami, które opisuje to od ekranizacji moglibyśmy oczekiwać tego samego. Czy tak się finalnie stało?

„Lords of Chaos” rozpoczyna informacja, że przedstawione wydarzenia w filmie opierają się na „faktach i kłamstwach”. Zatem jeśli chcielibyśmy podejść do tego filmu, jako do źródła historycznej prawdy to możemy sobie odpuścić. Sam fakt, że film przyjął taką konwencję jeszcze  go nie przekreśla, ale na pewno wskazuje widzom, żeby uważnie zwrócili uwagę na to, w jakim stopniu wydarzenia są jedynie fantazją twórców, a do jakiego stopnia mieszają się z prawdziwymi sytuacjami.

W dalszej części „Lords of Chaos” główny bohater, którym jest Euronymous, gitarzysta zespołu Mayhem, przedstawia nam jako narrator całą historię ze swojego punktu widzenia. Jesteśmy zatem ostrzeżeni przez ten zabieg, że bardziej od spojrzenia na fakty, będziemy obserwowali reakcję na poszczególne wydarzenia z perspektywy jednej z postaci.

Widzimy próby koncertowe, imprezy, dokonywane przez postacie akty wandalizmu, tworzenie własnej artystycznej tożsamości i deklarowany sprzeciw wobec ogólnie przyjętym normom – słowem wszystko, co legło u podstaw tytułowego „chaosu”. Należy zaznaczyć jednak, że fundamentem dla rozwoju fabularnego są relacje pomiędzy postaciami (szczególnie zaś rozwijający się konflikt i rywalizacja między Euronymousem a Vargiem Vikernesem). Konwencję już mamy, jak więc wypada stworzony w niej film?

Mieszanie, choć raczej negatywnie. Doceniam fakt, że próbowano przedstawić uczestników tamtych wydarzeń, jako nastolatków z problemami, zamiast tworzyć nowe mity wokół znanej już historii. Coś czego natomiast nie potrafię zaakceptować to próba wybielenia głównej postaci, która w „Lords of Chaos” przedstawiona jest niemal jako święta. Co prawda bierze ona udział w kontrowersyjnych wydarzeniach, ale jednocześnie próbuje się podkreślić, iż jako jedyna z postaci odczuwała ona wyrzuty sumienia i świadomość konsekwencji z przekraczania kolejnych granic. Jej przeciwieństwem jest postać Varga Vikernesa, który nawet w neutralnych sytuacjach zobrazowany  jest jako „ten zły”. Naiwne kreślenie szkiców psychologicznych postaci, jako zwalczających się przeciwieństw odbija się negatywnie na odbiorze  filmu niemal przez  całą długość jego trwania.

Warstwa wizualna „Lords of Chaos” stoi na przyzwoitym poziomie, choć to i tak nic specjalnego. W oczy i uszy „kłuje” natomiast aktorstwo i dialogi. Pomijając częsty brak podobieństw pomiędzy aktorami a osobami, które mają odwzorowywać to przekazywane przez nich emocje są sztuczne i nieprzekonujące. Brak w tym jakiegoś autentyzmu, który cechować powinien przecież tak barwne i charyzmatyczne postacie. Być może winę za to ponosi scenariusz, który wydaje się być pisany przez osoby niedoświadczone i niekompetentne. Tam, gdzie ma być dramatycznie widz zastanawia się, czy czegoś nie pominął, a tam, gdzie ma się śmiać pozostaje jedynie wzruszenie ramion.

Spełniły się niestety czarne prognozy Internautów, którzy już po wypuszczeniu zwiastuna prorokowali, że „Lords of Chaos” będzie wyglądał jak „Zmierzch” z muzyką black metalową w tle. Postacie w filmie są jak wycięte z kartonu, prostolinijność dialogów drażni, a przedstawione w filmie norweskie lokacje nie są nam w stanie tego wynagrodzić. Niestety nie znalazłem w tym filmie nic, co pozwalałoby mi do niego w przyszłości wrócić.

Piotr SZWARC

lords of chaos

Detektyw

brak komentarzy

Trudno jest utrzymać serialom niezmiennie wysoki poziom przez cały czas trwania emisji i tylko niektórym z nich ta sztuka się udaje. Wiele z nich skręca z czasem w stronę absurdalnego rozwiązywania wątków, łopatologicznego tłumaczenia fabuły lub też nieudanej próby odświeżenia wizerunku serii. W tym wszystkim „Detektyw” walczył o utrzymanie się przy życiu, a jego dalsza egzystencja zależała od nowego sezonu.

Przed Niciem Pizzolatto i resztą twórców „Detektywa” stało olbrzymie zadanie. Pierwszy sezon serialu wyemitowany w 2014 roku zyskał rzeszę fanów, którzy domagali się, by historię kontynuować w nadchodzących odcinkach serii. Tak się nie stało, ponieważ wybrano formę, zgodnie z którą każdy sezon miał opowiadać osobną historię. Drugi sezon rozpoczął się w czerwcu 2015 roku już z nową obsadą i fabułą, jednak nie zebrał tak pochlebnych recenzji, jak jego poprzednik. Główni bohaterzy grani przez Colina Farrella, Rachel McAdams oraz Vince’a Vaugha nie wytworzyli podobnej ekranowej chemii, co Matthew McConaughey i Woody Harrelson rok wcześniej. Winni z pewnością nie są jedynie odtwórcy głównych ról – scenariusz i prowadzenie poszczególnych wątków nie zachęcały, by czekać na ich rozwiązanie w finale, a brak równowagi pomiędzy wątkami obyczajowymi a śledczymi zanudzał widza przewlekłą formą. Mogłoby się wydawać, że po nieudanej kontynuacji twórcy zaniechają próby odbudowania marki serialu, jednak finalnie postanowiono zrobić niemal czteroletnią przerwę i powrócić z nową historią. Pytanie zatem, czy twórcy stanęli na wysokości zadania i podali fanom kontynuację spełniającą ich wymagania?

Trzeci sezon serialu „Detektyw” z pewnością jest bliższy formie sezonu pierwszego, niżeli drugiego. Dostajemy w końcu wyrazistą parę głównych bohaterów (granych przez świetnych w tych rolach Mahershala Ali oraz Stephena Dorffa), ciekawy, choć może niezbyt kreatywny wątek porwania dwójki dzieci, dobrze nakreślone i zagrane postacie drugoplanowe i trzecioplanowe, angażującą fabułę, a do tego na sam koniec fenomenalną oprawę wizualną oraz dźwiękową. Pomimo tych niewątpliwie pozytywnych aspektów technicznych, nowy sezon nie ustrzegł się przed kilkoma wpadkami, które kładą się cieniem na końcowej ocenie całej historii.

Przede wszystkim nowy sezon serialu „Detektyw” rozwija się bardzo wolno. Nie jest to może wada sama w sobie, wszak jest możliwe budowanie powolnej narracji, jednocześnie nie tracąc zainteresowania widza (najlepszym przykładem jest pierwszy sezon „Detektywa”). Niestety, w tym wypadku miałem wrażenie, że coraz więcej wątków jest wprowadzanych, a tempo pozostaje takie samo. Finalnie miało to wpływ na zakończeniu sezonu, które moim zdaniem jest tutaj największym problemem. Rozumiem, że historie w serialu „Detektyw” mają być jedynie tłem dla pokazania relacji międzyludzkich, jednakże nie może się to odbywać kosztem samego śledztwa, które w tym przypadku zostało potraktowane wręcz jako coś niepożądanego. Osią fabuły serialu „Detektyw” jest śledztwo i wpływ bieżących spraw na życie bohaterów, przez co postawienie na pomysł, by wszystkie zagadki fabularne zostały rozwiązane przez monolog jednego z bohaterów wydają mi się nieprzystające do rytmu prowadzenia historii.

Mimo to skłamałbym, gdybym powiedział, że nowy sezon nie wyświadczył mi dużej frajdy. Pojawiały się momenty, w których (mówiąc kolokwialnie) zbierałem szczękę z podłogi. Wrzucany tu i ówdzie przez twórców „easter egg” dla fanów również był zrobiony ze smakiem i wyczuciem. Dialogi pomiędzy głównymi bohaterami, które stanowiły podstawę sukcesu pierwszego sezonu, tutaj również są przeprowadzane w sposób charyzmatyczny i satysfakcjonujący. Wiele z pojawiających się w trzecim sezonie serialu „Detektyw” kadrów można spokojnie wydrukować i oprawić w ramkę – warstwa wizualna naprawdę robi wrażenie i jest godna docenienia. Jedyny mankament pojawi się na sam koniec, gdy przekonamy się, jak historia została zakończona. Nowy „Detektyw” nie dorównuje pierwszej odsłonie serii, ale przez długi czas sprawia wrażenia, jakby wiedział czym chce być i konsekwentnie to realizował. Zatem uważam, że „Detektyw” wrócił na właściwy tor i możemy jedynie czekać na kolejne historie z uniwersum mrocznych śledztw i osobistych rozterek.

Piotr SZWARC

detektyw

Behemoth

brak komentarzy

Sztuka powinna bronić się sama. Tę sentencję warto mieć na uwadze za każdym razem, gdy przychodzi nam oceniać dzieła artystów, którzy szokują, prowokują i wywołują wokół siebie szum, niekoniecznie związany ze swoim dziełem. Dotykanie problemów społecznych, politycznych czy obyczajowych na łamach gazet i innych mediów może okazać się dobrą reklamą, przy okazji premiery nowego wydawnictwa artysty, ale nigdy nie powinno przysłonić tego, co znajduje się w centrum oceny – sztuki. Dlatego wolny od konieczności zajmowania stanowiska w innych kwestiach, niż czysto muzycznych, chciałbym pochylić w tej recenzji się nad zespołem Behemoth oraz ich najnowszym krążkiem I Loved You at Your Darkest.

Nowy album grupy miał zdecydowanie coś do udowodnienia. Publice miał pokazać, że zespół po ponad 25 latach na scenie, wciąż jest w stanie tworzyć odważną, mocną i bezkompromisową muzykę. Krytykom miał pokazać, że zespół w dalszym ciągu się rozwija, nie boi się sięgać po eksperymentalne zastosowania środków w utworach, a przy tym nie odchodzi za daleko od swoich korzeni. Zaś przed samymi sobą muzycy mieli do udowodnienia, że ich renoma w Polsce i na świecie pozostanie niezachwiana. Czy jednak zespołowi udało się połączyć te wszystkie aspekty i wyjść obronną ręką? Behemoth.

Niektórzy mogliby stwierdzić, że nagrywanie kolejnej płyty po The Satanist z 2014 roku jest jak wchodzenie na scenę po Sinatrze – nie powinno się tego robić, bo możliwość niekorzystnego wystąpienia jest zbyt wysoka. Sukces albumu sprzed czterech lat był dla zespołu ukoronowaniem dotychczasowej działalności Behemoth, a także artystycznym i komercyjnym krokiem naprzód. W międzyczasie lider zespół Adam „Nergal” Darski zaangażował się w nowy projekt muzyczny Me and That Man, który stylistycznie mocno odbiegał od muzyki Behemotha i bardziej przypominał muzykę zespołu Nick Cave & the Bad Seeds. Pomimo pomyślnego przyjęcia płyty Songs of Love and Death, fani spragnieni byli nowego wydawnictwa Behemoth. I co tu dużo pisać – zespół dał im to, na co czekali! Behemoth.

Behemoth - Logo

 

Witaj, świecie!

1 komentarz

Witaj na mojej stronie opartej na WordPress-ie.

Skoro widzisz ten tekst, to oznacza to, że moja strona nie jest jeszcze w pełni gotowa – do tej pory została przeprowadzona szybka instalacja WordPress-a, za pomocą automatycznego instalatora w darmowym hostingu PRV.PL.

Instalator skryptów umożliwia zamieszczenie na naszej stronie takich skryptów jak WordPress, Joomla czy forum phpBB. Nie musimy się martwić o ustawienia, uprawnienia oraz dane dostępowe do bazy MySQL – wszystko przebiega automatycznie, wystarczy pojedyncze kliknięcie i po kilku sekundach na naszej stronie pojawia się gotowy skrypt, a my otrzymujemy dane dostępowe do panelu administratora i od razu możemy przystąpić do publikacji naszej strony, bez zagłębiania się w szczegóły techniczne. Zobacz jak to wygląda »